Marzena Malinowska – Miss Juwenaliów 1959
Marzena Malinowska – Miss Juwenaliów 1959, Miss International Poland 1960
Pochodząca z Dąbrowy Górniczej studentka architektury na krakowskiej Politechnice Marzena Malinowska w 1959 r. została Miss Juwenaliów, a rok później polską delegatką na wybory Miss International na Long Beach w Kalifornii. Po konkursie została w Stanach Zjednoczonych, gdzie rozpoczęła studia graficzne w Parsons School of Design w Nowym Jorku. Możliwość pobytu w USA zapewnił jej sam prezydent John F. Kennedy. Po studiach pracowała jako grafik w „Women’s Wear Daily”, a następnie jako dyrektor artystyczna agencji reklamowych takich jak Ogilvy, JWT i Grey. Prawdziwe spełnienie odnalazła jednak w pracy jako agentka fotografów – reprezentowała między innymi znanego polskiego fotografa Tomka Sikorę. Po raz pierwszy po wyjeździe do USA odwiedziła Polskę w 1991 r., a obecnie mieszka wraz z mężem w Warszawie. W specjalnym wywiadzie dla portalu „Z archiwum Miss“ pani Marzena Malinowska dzieli się swoimi wspomnieniami z wyborów Miss International oraz opowiada o tym jak konkurs piękności całkowicie zmienił jej życie.
Pani przygoda z konkursami piękności zaczęła się od wyborów Miss Juwenaliów. Jak trafiła Pani na ten konkurs?
Dokładnie nie pamiętam. Sama się zgłosiłam albo chłopcy z Politechniki mnie wybrali. Kiedy dostałam się na studia architektoniczne w 1958 r., nie było tam zbyt wielu dziewcząt. Wszystkie miałyśmy kostiumy kąpielowe, ale w ostatniej chwili powiedziano nam, że kostiumów nie będzie i zamiast tego musimy zrobić coś z prześcieradłem. Doszłam do wniosku, że jak mam wygrać, to na figurę. Wyszłam zawiązana w prześcieradło i je rozwiązałam – taki prymitywny striptiz. Jak się bawić, to tak, aby wygrać. Były krzyki, ale wygrałam! Sukienkę na koronację Miss Juwenaliów pożyczałam od panny Siennickiej, która była „królową Juwenaliów“ rok wcześniej. Nikt jej jednak nie zaprosił jej na międzynarodowy konkurs piękności, a szkoda, bo zrobiłaby wielką furorę.
Jakie nagrody otrzymywała zwyciężczyni?
Pierwszą nagrodą była podróż wojskowym helikopterem nad Krakowem, a drugą podróż do Rosji. Wyjechałam tam w lipcu 1959 r. i wróciłam w sierpniu. Na jeden paszport podróżowały 24 osoby: 21 chłopców i 3 dziewczyny, między innymi Jolanta Umecka (potem grała w filmie „Nóż w wodzie” Polańskiego). Nocowaliśmy w akademiku. Bardzo przydało mi się to, że dobrze mówiłam po rosyjsku – uczyłam się języka obowiązkowo pięć razy w tygodniu. Drugiego dnia w Moskwie poznałam pisarza Viktora Gorochowa, który zaprosił nas z koleżankami do restauracji. Rosjanie musieli z niej wyjść przed 22, a my jako turyści mogliśmy zostać dłużej. Potem zabrał mnie na odbywającą się w tym czasie w Moskwie amerykańską wystawę.
Szalone wrażenie zrobiła na mnie kopuła geodezyjna amerykańskiego architekta Buckminstera Fullera. W środku był aparat, który projektował na jej ściany podróż statkiem do Stanów Zjednoczonych. Przepływa się obok Statui Wolności, Ellis Island, potem wysiada się w Nowym Jorku. Pokazane były wieżowce na Wall Street i domy brownstone z piaskowca. Potem z kolei podróż na East Coast, a tam tradycyjne białe domy z zielonymi dachami w Connecticut i Massachusetts. Jak je zobaczyłam, to pomyślałam, że muszę taki dom mieć. Na tym się skończyło. Spodobałam się Viktorowi Gorochowowi, ale niestety nie chciałam zostawać w Rosji. Potem byłam jeszcze w Leningradzie, który był brudny i obdrapany, ale z pięknym Ermitażem. Moskwa też w tym czasie wyglądała okropnie. Bardzo podobały mi się za to Kreml i Galeria Tretiakowska, gdzie w piwnicy trzymali prawdziwe cuda.
A w jakich okolicznościach została Pani polską delegatką na Miss International?
To było wczesną wiosną 1960 r. Wychodziłam z kina i zaczepił mnie Zbyszek Rogowski, który pracował dla „Przekroju”, i jeszcze jeden pan i spytali się mnie: Czy pani by chciała zostać Miss Poland?. Nie wiem, czy wiedzieli, że byłam Miss Juwenaliów. Powiedziałam im, że chyba zwariowali, ale się zgodziłam. Oficjalnie moim sponsorem była Fundacja Pułaskiego. Oni kupili mi bilet, a ja musiałam sobie załatwić paszport i wizę. Paszport załatwiłam przy wsparciu komunistycznej organizacji młodzieżowej. Powiedziałam, że mam zaproszenie do Ameryki i strasznie chciałabym zobaczyć tamtejszą architekturę. Zapytano się mnie, czy interesowałyby mnie studia za granicą. Nie znałam języków, ale powiedzieli, że mnie nauczą. Po trzech dniach dostałam paszport, a następnie z tym paszportem poszłam do amerykańskiej ambasady, żeby dostać wizę. Tam powiedziano mi, że przecież pojadę tam i zostanę. Odpowiedziałam: Jak to zostanę? Będę pod latarnią stała?! Jestem studentką architektury i bardzo chcę zobaczyć tamtejszą architekturę. Dostałam tę wizę. Wtedy nie miałam najmniejszego zamiaru tam zostawać.
Jak wyglądał Pani przyjazd na konkurs Miss International?
Do USA leciałam przez Danię, gdzie nocowałam jeden dzień, potem na Islandię i z Islandii do Stanów. Ta podróż zabrała 27 godzin. Jak wyszłam z samolotu, było bardzo gorąco i padał lekki deszcz. Typowy nowojorski letni klimat – 27 lub 28 lipca. Na lotnisku miałam robione zdjęcia z Miss Kolumbii – śliczną dziewczyną. Po przyjeździe zamieszkałam w hotelu Hilton na Piątej Alei. Miałam ogromny apartament z salonem, sypialnią, łazienką i małą kuchnią. Widok na Central Park. Byłam tym wszystkim oszołomiona. W dodatku hotel za to, że zatrzymuje się tam „Miss Polonia”, daje takie rzeczy za darmo. Kiedy wyjeżdżałam z Polski, pani Grabowska z domu mody Ewa pożyczyła mi trzy kreacje: kostiumik, sukienkę koktajlową zrobioną ze wstążek ludowych i suknię balową. Od jakiejś Amerykanki dostałam wysokie obcasy, bo nie miałam ani jednej pary takich butów. Byłam wysoka. Miałam 175 centymetrów wzrostu, więc byłam wyższa od wielu mężczyzn, m.in. od mojego ojca.
Od Kennedy’ego też?
Kennedy był wyższy. W ogóle w Ameryce się wyprostowałam. Nie musiałam już udawać, że jestem mniejsza niż jestem. Na dole w Hiltonie była bardzo sławna restauracja, która potem przeniosła się do Plaza. W drinkach pływały orchidee – to było coś niesamowitego!
W 1960 r. odbyła się pierwsza edycja konkursu Miss International. Jak wyglądał sam jego przebieg?
Na tym konkursie nie ma nic spontanicznego. Po śniadaniu szłyśmy na próby i dopiero potem wypuszczano nas na obiad. Codziennie trzy-cztery godziny ćwiczyłyśmy ten konkurs. Telewizja transmitowała galę finałową na żywo. Moją roommate była dziewczyna z Izraela. Byłam jedyną dziewczyną zza żelaznej kurtyny i nie mówiłam po angielsku, czego strasznie żałuję. Pod każdymi drzwiami w hotelu spał policjant, bo organizatorzy bali się, że ktoś nas porwie. Dostałam starszą opiekunkę-tłumaczkę, która była ubrana w różowy sweterek. To był dla mnie szok kulturowy, bo Polki w tym wieku ubierały się na czarno. To była dziwna osoba – zapomniała po polsku, a po angielsku się nie nauczyła. Oferowała jednak swoje usługi za darmo. I tak zaczął się konkurs. Jednego wieczoru wygrałam…
Za suknię wieczorową?
Nie do końca. Wygrałam za sposób, w jaki się ruszałam. Zawsze bardzo dobrze chodziłam, bo już w Polsce byłam modelką. Nie pełnoetatową, ale wieczorami na pokazach mody. To była suknia, którą pożyczyły mi polskie szwaczki z Los Angeles. Czy coś innego bym wygrała? Nie mam pojęcia. Wszystkie dziewczyny były młode i śliczne, co tu dużo mówić. Na pewno na takich konkursach trochę decydują względy polityczne. Mnie się wtedy wszyscy bali. To były czasy post-makkartyzmu i natychmiast miałam na ogonie FBI. Dopiero po latach przedstawiciel biura imigracyjnego pokazał mi ogromną teczkę z robionymi przez nich zdjęciami.
Na balach w czasie konkursu tańczyłyśmy z kadetami. Musieli umieć tańczyć, rozmawiać z pannami i dobrze się zachowywać. Wszyscy robili nam zdjęcia. Mam piękną fotografię, gdzie stoję na samochodzie z okazji parady i się śmieję. Byłam wtedy samo szczęście! Naturalnie rzuciłam się też na jedzenie. Tam były kanapki, a te amerykańskie nie mają skórki. Ten chleb jest jak wata, wypełniony czymś tuczącym. Inne miss tego nie jadły, a ja dosłownie wszystko żarłam, więc naturalnie utyłam. Byłam głodna. Na studiach wiedziałam, że jak wymiesza się cebulę z białkiem i doda keczup, to smakuje jak śledzie. Nie żartuję. Wszystkie prezentowałyśmy się w jednakowych kostiumach kąpielowych, tej samej firmy i w tym samym wzorze. Jednego wieczoru występowałyśmy w strojach ludowych. Mój strój mnie pogrubiał (śmiech).
Jaki to był strój?
To był chyba strój kaszubski. Ciężki, gruby i wełniany, a to było lato w Kalifornii… Potem pokazywałyśmy się w sukniach balowych. To był ten wieczór, gdy wygrałam za appearance in the evening gown.
Kto wygrał całość konkursu Miss International?
Konkurs wygrała prześliczna miła Kolumbijka o typowo południowoamerykańskiej urodzie – brunetka z dużymi oczami i przepiękną twarzą. Najpopularniejsza była jednak Miss Iceland – przemiła blondynka, która cudownie się fotografowała. W ogóle dziewczyny były miłe. Wszystkim im zazdrościłam. Miały świetne sukienki i były świetnie ubrane, a ja nie miałam nic.
Jak Pani się z nimi porozumiewała? Poprzez tę tłumaczkę?
Przez tę tłumaczkę, która mówiła wszystkim, że w Warszawie nie ma aut, tylko jeżdżą konie z wozami. Musiałam tłumaczyć, że przecież wszystko mamy. Pokazywali mi wystawę pięknych ubrań w Nowym Jorku, a ja mówiłam, że my mamy lepsze. Nasze wystawy były plastycznie imponujące – nic na nich nie było, ale przynajmniej były pomysłowe. Po powrocie z konkursu z Kalifornii do Nowego Jorku nie wróciłam już do Hiltonu, tylko zamieszkałam u sekretarki Fundacji Pułaskiego w Brooklynie – nie miała klimatyzacji, przez co było strasznie gorąco.
Zbliżał się wrzesień. W Waszyngtonie poprzez fundację spotkałam się z senatorem Kennedym w jego biurze. To było jeszcze przed wyborami. Był przemiły i szalenie przystojny. Pamiętam, że kiedy weszłam, sprzątnął wszystko ze swojego biurka. Dał mi w prezencie swoją książkę Profiles in Courage, którą do dziś mam na półce. Powiedział, że gdybym kiedykolwiek czegoś potrzebowała, była w jakimś kłopocie albo chciała przyjechać do Ameryki, to żebym dała mu znać i mi w tym wszystkim pomoże. Politycy zawsze tak mówią, ale było zrobione zdjęcie – bardzo ważny dokument.
Co działo się po spotkaniu z senatorem Kennedym?
Fundacja przez trzy miesiące woziła mnie po Ameryce, tam, gdzie były skupiska Polaków. Żeby ze mną tańczyć, trzeba było zapłacić 5 czy 10 dolarów. To było dużo pieniędzy. Młodzi ludzie ich nie mieli, więc tylko starzy faceci prosili mnie do tańca. W ten sposób Fundacja Pułaskiego używała mnie do tzw. fundraising – zbierania pieniędzy i szukania nowych członków. Jeszcze w Polsce podpisałam z nimi kontrakt, że jeśli zarobię pieniądze, to zwrócę koszty podróży. Ostatecznie i tak nic nie zarobiłam, bo wszystkie pieniądze po prostu zwracałam. Byłam wychowana w przekonaniu, że od ludzi przyjmuje się kwiaty, czekoladki, płyty i książki, ale na pewno nie pieniądze. W końcu fundacja znalazła mi pracę „modelki“ w nocnym klubie. Ten klub nazywał się Latin Quarter i przeważnie przychodzili tam mafiozi. Znałam się na modelingu, więc się zgodziłam. Nadal jednak nie umiałam mówić po angielsku i nie bardzo rozumiałam, o co dokładnie chodzi. Ktoś spytał się mnie, czy chcę zobaczyć te kostiumy. Powiedziałam, że bardzo chętnie. Strój okazał się bardzo skąpy z piórami. Zrobiłam awanturę i nie przyjęłam tej pracy. To było jakieś niesamowite szachrajstwo. Jak oni mogli coś takiego zrobić? Byłam naiwną dziewczyną, która nie miała wtedy jeszcze 21 lat. A tu chodziło o występy w kabarecie w stylu Moulin Rouge!
Jak zatem potoczyły się Pani dalsze losy?
Po Bożym Narodzeniu 1960 r. wysłano mnie do polskich zakonnic, które prowadziły na przedmieściach Filadelfii, nad rzeką Delaware Holy Family College. Mówiły prześlicznie po polsku, chociaż żadna nigdy w Polsce nie była. Wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłam napis Private Property. No Trespassing – w Polsce na wsi nic nigdy nie było ogrodzone i każdy przechodził przez miedzę. Te zakonnice zaczęły mnie uczyć angielskiego. Chodziłam też na wykłady z filozofii, na których węgierski nauczyciel używał dużo słów pochodzenia łacińskiego, więc rozumiałam piąte przez dziesiąte. Siostra Martina po raz pierwszy w życiu dała mi farby olejne i pędzle, żeby malować. Dobrze rysowałam, ale dotychczas zawsze twardym ołówkiem, bo tak się rysuje na architekturze. Nadszedł rok 1961. Pomyślałam, że w lato, od maja do sierpnia, będę pracować. Wróciłam do Nowego Jorku, znalazłam sobie roommate i zaczęłam pracę jako modelka między innymi dla Olega Cassiniego, który robił wtedy kolekcję dla Mrs. Kennedy, wówczas już żony prezydenta. Byłam nawet zaproszona na jeden z balów inauguracyjnych w styczniu 1961 r., na którym prezydent Kennedy z żoną pojawili się na trzy minuty.
Zmieniłam wizę na studencką, zaczęłam szukać szkoły i pracy po godzinach. Ktoś polecił mi Parsons School of Design i wydział Industrial Design. Pomyślałam, że będę to studiować. Okazało się, że to projektowanie stołów, filiżanek i aut. W ogóle mi się to nie podobało. Wróciłam na grafikę, co okazało się dla mnie strzałem w dziesiątkę. Byłam w tym dobra, a poza tym nie trzeba było czekać na rezultaty. Zaprojektowałam coś i trzy dni później już było wykonane. Skończyłam Parsons i New York University. Przez pierwsze dwa lata studiów utrzymywałam się z pracy na pół etatu jako kelnerka w nocnym klubie. Po studiach podjęłam pracę w „Women’s Wear Daily”, bardzo wpływowym piśmie o modzie, gdzie zajmowałam się grafiką, a następnie zatrudniłam się w agencji reklamowej.
Kiedy zaczęła Pani studia w Parsons, nagle odmówiono Pani przedłużenia pobytu w USA.
To była zwyczajna złośliwość. Chciałam tylko studiować w Stanach i myślałam, że potem wrócę. Wyjechałam do USA na East-West Contact Cultural Exchange Visa, którą potem wymieniłam na wizę studencką. W grudniu 1961 r. poszłam do konsulatu przedłużyć wizę. Powiedziano mi, że to sprawa sejmu. Spytałam, kiedy spotyka się sejm i dowiedziałam się, że w kwietniu. Zatrzymano mi paszport, przez co nie mogłam pracować i studiować. Za radą kolegi wysłałam prośbę o pomoc z załączonym wspólnym zdjęciem do prezydenta Kennedy’ego i po trzech dniach dostałam od biura imigracyjnego roczne pozwolenie na pobyt (potem co roku odnawiano mi to pozwolenie, dopóki w 1968 r. nie dostałam zielonej karty). Po otrzymaniu „wizy“ z duma wróciłam do Gaslight Club, gdzie pracowałam jako kelnerka – znów miałam prawo do pracy. Pochwaliłam się, że Kennedy mi pomógł. Wtedy Gaslight Club zwołał konferencję prasową. „New York Times” wyszedł, bo zobaczyli, że to jest manipulacja, ale „New York Daily Mirror” i wszystkie szmaciane gazety zostały. Posadzono mnie na książkach i następnego dnia na pierwszej stronie „Daily Mirror“ było moje zdjęcie z piórami we włosach, dekoltem i napisem: President Kennedy Lets The Girl From Gaslight Club Stay In The U.S.A. To była połowa informacji – pracowałam w Gaslight Club, ale byłam studentką i to dlatego prezydent mi pomógł.
Następnego dnia wcześnie rano idę do szkoły, a tu nagle pukanie do drzwi – wiceprezes biura imigracyjnego z sekretarką. Przyjechali luksusową limuzyną. Mieszkałyśmy z moją amerykańską roommate, dwa lata starszą ode mnie aktorką, na 58 Ulicy. Powiedzieli, że jak ja mogłam zrobić coś takiego prezydentowi Kennedy’emu. Jakbym to ja wypuściła tę informację! Coś tłumaczyłam, gdy w tym momencie moja roommate z rozpuszczonymi rudymi włosami otwiera drzwi, wychodzi w cudownym niebieskim szlafroku i mówi: Jak wy śmiecie rozmawiać w ten sposób z tą dziewczyną? Macie pretensje? Idźcie do Gaslight Club! Ona się przez was spóźni do szkoły!. Wyrzuciła ich! To był szok. Wyjeżdżasz z kraju, gdzie mogą cię wsadzić do więzienia za dowcip polityczny, a tu 23-letnia dziewczyna wyrzuca z domu na pysk wysokiego urzędnika biura imigracyjnego. I miała rację.
Wróćmy jednak do Pani losów po zdobyciu pracy w agencji reklamowej.
W 1968 r. zostałam po raz pierwszy dyrektorem artystycznym w agencji reklamowej, a wtedy w Nowym Jorku nie było wielu kobiet na tym stanowisku. Jako dyrektor artystyczna zaczęłam współpracować z bardzo dobrymi fotografami, ilustratorami i filmowcami. Bardzo dużo podróżowałam. Robiłam reklamówki w Los Angeles, na Florydzie, a nawet w Australii. Starałam się wynajmować utalentowanych Polaków. Pracowałam z Adamem Holendrem i Ryszardem Horowitzem, z którym do dziś bardzo się przyjaźnię. W 1988 r. otworzyłam własną agencję fotografów (dyrektor artystyczny jest dobry dla młodych ludzi, ale kiedy kończy się 40 lat, to wolą zatrudniać młodszych, bo mniej kosztują i mają świeższe pomysły). Moim obowiązkiem było znajdować im pracę. Byłam dużo lepszą agentką niż dyrektorem artystycznym. Wiedziałam, jak wybiera się talent, jak go rozwinąć i dobrze sprzedać.
Miała Pani oko do ludzi.
Tak. Poza tym kochałam tę pracę, bo nie musiałam reklamować siebie, tylko kogoś, w kogo wierzyłam. Miałam pod kontraktem tylko takich fotografów, co do których uważałam, że mają ogromny talent. To była moja najlepsza praca, dopóki nie nadszedł 11 września. Wejście do agencji stało się ograniczone z obawy przed terroryzmem, a moja praca opierała się przecież na osobistych kontaktach. Wszystko się zmieniło.
Uważa Pani, że tytuł miss zmienił Pani życie?
Bycie miss stało się dla mnie paszportem do świata. To było dla mnie jak rakieta. Gdyby nie ten konkurs, pewnie byłabym złym architektem albo wyrzuconoby mnie ze studiów. A tak byłam całkiem dobrym dyrektorem artystycznym (niektóre kampanie dostawały nagrody) i cudowną agentką. Moje życie było zabawne i trudne zarazem, bo niespecjalnie w siebie wierzyłam. To że zostałam w Ameryce, zrobiło ze mnie osobę, do której mam szacunek, czego na pewno nie czułam, kiedy wyjeżdżałam z Polski.
Rozmawiał: Marek Teler
Foto : gazeta polonijna